Styczeń 2021.
Rozpoczął się rok, który zapowiada się na życiową kontynuację marazmu 2020, z wielkim pierdolnięciem na dobranoc tuż przed sylwestrową nocą. Po nudnym offseason i przez brak okresu przygotowawczego, jesteśmy właśnie świadkami pierwszych w historii meczów treningowych liczących się do walki o playoffy, a Bucks po raz kolejny mają nadzieję na to, że po podpisaniu największego kontraktu w historii, Giannis doprowadzi ich do ostatecznego zwycięstwa.
Nie jaram się tym już tak, jak kiedyś. Moja miłość do fanatycznego śledzenia NBA wygasła może nie tak nagle i niespodziewanie jak wieloletnia przyjaźń zakończona nagłym wbiciem noża w plecy po suto zakrapianej imprezie, ale nawet będąc świadkiem jej powolnego umierania jestem nie do końca pogodzony z tym, że już nigdy daveknot i Bucks nie spojrzą na siebie tym samym pełnym pożądania i emocji spojrzeniem. Dlatego kiedy się da, w momentach psychicznego wyczerpania codziennością, wracam do czasów, kiedy pisanie o Bucks było moją ucieczką, spokojnym azylem airballi w którym mogłem się schronić przed nadchodzącymi falami palących siatki swishów. Dzisiaj, kiedy leżę na dnie i czekam na nadchodzącą kolejną falę tsunami, uciekam do roku 2014, kiedy wszystko wydawało się łatwiejsze.
—
Jaram się, że za mniej niż dwie godziny początek sezonu. Jak co roku obiecuję sobie dać sobie z tym spokój i skupić się na ważniejszych sprawach i jak zawsze przegrywam z samym sobą. Nie da się zrobić przerwy od koszykówki.
Odpocząć od codziennego sprawdzania boxscore’ów codziennie rano.
Zapomnieć o nastawianiu budzika na 4:30, żeby załapać się na jakiś mecz na zachodzie przed poranną pracą.
Mało jest osób, które to rozumieją. Większość patrzy na mnie z politowaniem, kiedy mówię, że o 13 znowu położyłem się na godzinną drzemkę z dzieckiem pod pachą bo zarwałem kolejną nockę. (#jajebie, podpachowe dziecko z drzemki chodzi już do drugiej klasy, napieprza w Fortnite’a i gra w basketa w Szerszeniach Szczawno-Zdrój)
Jeszcze mniej jest osób, które od lat robią to w kółko to samo dla nic nie znaczących Bucks.

Muszę wam powiedzieć, że kibicowanie Kozłom to coś więcej niż tylko śledzenie wyników i krytykowanie Jenningsa i Ellisa. Momentami jest to ekipa zapewniająca cały wachlarz emocji w ciągu jednego meczu. Od 0-17 z Celtami do spektakularnej wygranej w zeszłym sezonie. Od +14 na dwie minuty przed końcem i przegrana jednym punktem w końcówce (co zdarzyło się zbyt wiele razy).
Kozły dają to, co potrafi zapewnić tylko wyrachowana kochanka, która wie, że nigdy nie będzie w centrum uwagi, ale wie jak dostarczyć emocji, które starczą do następnego, pełnego pożądania i ekscytacji spotkania. Nie mówię, że Kozły są teraz kochanką idealną. Mają jednak jędrne, młode ciało, które domaga się pieszczot (Sanders, Henson, Antek) i wystarczająco oleju w głowie (Drew), dzięki któremu wiesz, że długie i ochoczo rozkładające się nogi (Mayo, Knight) nie będą zapraszały do penetracji pierwszego lepszego rozgrywającego z byle jakim crossoverem.
Nastawcie się, że Bucks będą jednocześnie tankować i walczyć o playoffy. To jest właśnie kwintesencja tej drużyny.
Przewidywalność, której nie sposób przepowiedzieć.
Brzydota rzucanych na upartego trójek, która urzeka swoim pięknem, kiedy trafiamy z ponad 40% skutecznością.
To błyskawicznie wyprowadzane kontry, które spowalniają uciekający przez palce czas.
Bucks to największa antyteza koszykówki od czasu Latrella Sprewella i oszczędzania pieniędzy, czy Patricka Ewinga i mistrzostwa NBA.
Bucks to czarna dziura NBA, która w jednym momencie wsysa cię przed monitor tylko po to, aby jednym błyskawicznym i wulgarnym skurczem obrzygać cię 21 stratami i potencjalnym game-winnerem Jenningsa zakończonym spektakularnym airballem. (zapisz i zapamiętaj, bo do dziś nic się nie zmieniło)
Nigdy nie wiesz, czego się spodziewać i jednocześnie dałbyś sobie uciąć rękę, że i tak skończą na miejscach 7-10.
Tej spodziewanej nieprzewidywalności życzę każdemu kibicowi Bucks w nadchodzącym sezonie.